poniedziałek, 31 grudnia 2012

Zjeść ciastko i mieć ciastko

Kto by tak nie chciał - zjeść ciastko i mieć ciastko. Ja bym chciała. ^^
 
U mnie w domu ciastka były na te święta w trzech rodzajach i niewiele ich już zostało:
 
 
O ciasteczkach "maszynowych" i pierniczkach opowiadałam, ale o ciasteczkach z cukrową pianką nie było okazji, więc ogłaszam ją dziś. =)


CIASTKA DROŻDŻOWE Z CUKROWĄ PIANKĄ

Składniki:
  • 1 kostka margaryny
  • 1 kostka smalcu
  • 6 szklanek mąki
  • 4 żółtka + 4 białka
  • 4 dkg drożdży
  • 1 kubek śmietany (330g)
  • cukier - ok. 1 szklanki
 
Mąkę posiekać z margaryną, smalcem i żółtkami. Następnie dodać wyrośnięte drożdże, rozpuszczone wcześniej w śmietanie z łyżką cukru. Zarobić ciasto. Pozostawić ciasto w chłodnym miejscu na 1,5 godziny. Wykroić krążki szklanką a w nich naparstkiem mniejsze dziurki. Krążki zamaczać w ubitych białkach i w cukrze. Rozkładać na blaszkach wyłożonych papierem do pieczenia. Piec 20 minut w temperaturze 170 ºC.

 
Do ciasteczka trzeba kawki. Można przetestować np. Moje inspiracje - Latte classic - MOKATE. Reklamowane tak: "Słodka przyjemność w klasycznym wydaniu. W większej części duo-saszetki znajduje się mleczna pianka, w mniejszej kawa rozpuszczalna. Latte classic charakteryzuje się wspaniałym aromatem i głębokim smakiem otulonym puszystą, aksamitną pianką. Wygodna jednorazowa saszetka sprawia, że ulubione Latte można mieć zawsze przy sobie. Bez użycia ekspresu, w maksymalnie 5 min., można przygotować doskonałe, warstwowe Latte jak z ulubionej kawiarni. Nasze Latte zawiera mleko odtłuszczone i nie zawiera konserwantów." (źródło" link). Do dzieła. Przygotowujemy wysoką szklankę i nastawiamy wodę w czajniku:
 

Zawartość większej saszetki wsypujemy do wysokiej szklanki. W drugiej szklance odmierzamy 200 ml wrzątku:
 

Zalewamy piankotwórczy proszek wrzątkiem i energicznie mieszamy do uzyskania mlecznej pianki:


Do malutkiej filiżanki wsypujemy zawartość mniejszej saszetki:


Zalewamy 3-4 łyżkami wrzątku (radzę 4, dałam 3 i kawy było za mało) i mieszamy:


Wlewamy kawę do pianki po łyżce, tak aby spływała po ściance w dół szklanki i nie mieszając się utworzyła ciemniejszą warstwę. Możemy udekorować kawałkiem startej czekolady (lub skruszoną otoczką czekoladową z Michałka, który się akurat nawinął) i mamy kawusię, której nie trzeba słodzić, prawie jak z obrazka:


Zabieramy rurkę, ciasteczka i pakujemy się na łóżko obejrzeć fajny film:


Chwilo trwaj. ^^

Takich uroczych chwil Wam życzę, Kochani, przez cały kolejny rok, nie tylko dziś, w Sylwestra.  =)

piątek, 28 grudnia 2012

DEKALOG DYSKOPATYKA

Dyskopatia to choroba, której istotą jest pęknięcie wewnętrzne pierścienia włóknistego krążka międzykręgowego, a następstwem przemieszczenie jądra w kierunku szczeliny pierścienia. Brzmi dziwnie ta definicja, ale to nic innego jak niepożądane przemieszczenie tego, co oddziela kręgi kręgosłupa od siebie, co sprawia że przestaje on spełniać swoją podstawową funkcję podtrzymującą ciało w pionie:

(źródło: link)

Choroba ma kilka etapów:
 
 
(źródło zdjęcia: link)
 
Mój pech zetknięcia z tą chorobą był niestety bardzo klasyczny. Źle chwyciłam coś zbyt ciężkiego i szarpnęłam, nie zdając sobie sprawy z tego, że mam bardzo wątły kręgosłup. Gdyby nie to, że uznano mnie kiedyś za zdolną, kazano pilnie chodzić do szkoły, siedzieć i się uczyć, łącznie ze skończeniem studiów, może nigdy by mnie to nie spotkało. Siedzący tryb życia to gwóźdź do trumny, ale tego nie uczą niestety w żadnej szkole. Kolejny gwóźdź to nieergonomiczne krzesła, które są wszędzie, nie tylko w domach, ale w każdej praktycznie instytucji, z gabinetami lekarskimi na czele. Odcinek lędźwiowy nie jest z gumy i nie wytrzymuje w końcu obciążenia. Mi nie wytrzymały aż dwa dyski na raz. W jednym powstała wypuklina, w drugim przepuklina uciskająca korzenie nerwowe nóg. Miałam pecha, bo nikt wypadku nie widział. Nikt nie wiedział, co się właściwie stało, jak upadłam,  upadłam, bo nie czułam nic od pasa w dół. Po upadku był tylko potworny ból, potęgujący się przy najmniejszym poruszeniu. Miałam pecha - nie zemdlałam, wszystko czułam i słyszałam, tylko ból i przerażenie nie pozwalały mi się wysłowić. Nikt nie wezwał pogotowia. Czekałam kilka godzin aż łaskawie przyjechała do mnie lekarka pierwszego kontaktu, która przepisała leki i nic więcej, bez diagnozy, jakiegokolwiek skierowania, skazując mnie na postępujące kalectwo. Przez półtora miesiąca leżałam w domu na łóżku w bezruchu cierpiąc fizycznie i psychicznie, łykając cholerne glikosterydy, po których tyłam na potęgę. Aż powiedziałam sobie dość. Przestałam brać cokolwiek i zaczęłam na siłę, wbrew bólowi, zdana na instynkt spełzać z łóżka i próbować się podnosić chwytając obolałymi rękoma wszystkiego, stawać na nogach odmawiających jakiejkolwiek współpracy. Czułam się tak, jakbym zapomniała, co to znaczy chodzić. Nie bałam się, że w ten sposób, walcząc resztką sił o normalność, zrobię sobie krzywdę. Nic gorszego nie mogło się już stać. W swoich oczach byłam przecież niechodzącą kaleką, której nie udzielono niezbędnej pomocy. Wyczaiłam, jakie pozycje niosą mniejszy ból - na czworaka, bo nie obciąża kręgosłupa, a potem na kolanach. Pozdzierałam sobie skórę na łokciach i na kolanach - nie zagoiły się jeszcze, choć od tamtego czasu minęło trzy i pół roku. Jak to możliwe? To proste. Pierwszy raz miałam szczęście - Nie zrobiłam sobie krzywdy ucząc się od nowa chodzić. Wysunięte dyski cofnęły się. Powoli wróciłam do normalności, nawet do pracy. Po sześciu miesiącach ból jednak zaczął wracać. Najpierw na krótko, potem na coraz dłużej, w coraz mniejszych odstępach czasu. Dyski wysuwały się znowu, aż tak bardzo zablokowały korzenie nerwowe, że nie mogłam już chodzić, a ból był nie do zniesienia i nie mogłam pracować. Byłam u lekarki, nie jeden raz, ale ona uważała, że to przez pracę i przemęczenie mnie boli. Kompletnie wszystko bagatelizowała. Pewnego razu zażądałam wprost skierowania do neurologa i powiedziałam, że bez niego nie wyjdę, bo to pewnie ostatni raz, kiedy dałam jeszcze radę wyjść z domu. Nieodpowiedzialna lekarka dała mi w końcu skierowanie, ale wskazała najgorszą przychodnię, gdzie nie sposób się było dostać do lekarza. Czekałam na wizytę, a mój stan się pogarszał. Lekarka nie mogła uwierzyć, ze trafiłam do niej z takim bólem po tak długim czasie. Nie wspomniała nawet o jakimkolwiek doraźnym ulżeniu w bólu, Wręczyła skierowanie na rezonans magnetyczny i kazała się pojawić znowu. Najwcześniejszy termin na badanie był za cztery miesiące w odległej o sto kilometrów placówce. Czekałam. Na poczekalni czekałam ponad godzinę, bo przez nieodpowiedzialnego pacjenta, który wniósł klucze, badania wstrzymano. Samo badanie było tak nieprzyjemne i tak strasznie się dłużyło, bo nie mogłam wytrzymać z bólu, nie mogłam się wyprostować, ani uspokoić, cała drżałam. Nikogo nie obchodziło, że muszę pojechać i wrócić sama. Gdybym się przewróciła, nie dałabym rady wstać. Łut szczęścia - przetrzymałam. Chciałam się zapisać do neurologa, pięć razy pytałam i pięć razy usłyszałam, że zapisów nie ma, żadnych - ani na ten rok ani na następny. Zdychałam i nikogo to nie obchodziło. Mama zapisała mnie do neurologa prywatnie. Kobieta poświęciła mi kilka minut. Oczywiście nie wspomniała o żadnej chemii, aby doraźnie ulżyć. Jakby nie zważając zupełnie na mój ciężki stan, skierowała do ortopedy, jakby to chodziło o złamanie. Odczekałam na wizytę, która była w oddalonej miejscowość, potwornie daleko od przystanku i jeszcze za wcześnie przyjechałam, bo kobieta na recepcji podała mi złą godzinę, od której przyjmować miał lekarz. Umierałam już z bólu na korytarzu, a musiałam jeszcze przepuścić ośmioro niemowlaków, bo lekarz był "uniwersalny", a maluchów nie obowiązywała kolejka. A on... On nie mógł uwierzyć, że tak długo szukam pomocy, że nie pomógł mi dotąd nikt, w tym żaden neurolog, nie wspomniał o żadnej chemii, a w dodatku skrytykował źle wykonany i nie nagrany na płytę rezonans, na który tyle przecież czekałam. W trakcie wizyty zaś zlecił dodatkowe zdjęcie rentgena i kazał mi na nie natychmiast iść. Nie mogłam się wdrapać na to cholerstwo, a już zupełnie wyprostować, a potem wrócić do tego ortopedy i wysłuchać, że on nic nie widzi, że to nie jego działka, że płyta jest do wyrzucenia, że nie wierzy w ten ból, że widzi mnie u psychiatry i żebym do niego nie wracała. Miałam ochotę mu przypierdolić, ale nie miałam siły. Tak mnie potwornie bolało, że czułam, iż nie dam rady wrócić tego dnia do domu i przyjdzie mi nocować na schodach tej przeklętej przychodni. I tak by pewnie się to skończyło, ale na szczęście była tam u niego jakaś asystentka, która zapytała tego oszołoma, czy coś wypisują. Kazała jej na odczepnego wypisać skierowanie na rehabilitację. W sumie to ona zdecydowała, co zostało wypisane. Nie wróciłam do domu z pustymi rękoma, ale z wielkim kłopotem, ponieważ nigdzie w okolicznych przychodniach nie prowadzili zapisów na tą gimnastykę, którą miałam na skierowaniu. Wszędzie, gdzie resztką sił w zębach zanosiłam skierowanie, słyszałam "nie". W jednej z przychodni zapytałam wprost, gdzie jeszcze mogę iść, żeby w ogóle miało to sens. Dostałam adres, ale pod tym adresem zapisów nie było. Czas leciał, a skierowanie traciło ważność. Znikały resztki nadziei, że jeszcze coś się stanie. Kuzynka, która przyjechała w odwiedziny zainteresowała się, co się dzieje. Też nie mogła uwierzyć, że tyle czasu nikt nie zrobił nic. Trzy razy zabrała mnie na prywatną wizytę do pewnej rehabilitantki, która stwierdziła, że mój stan jest za ciężki na jakąkolwiek rehabilitację. Zaproponowała masaże rozluźniające, aby zmniejszyć napięcie mięśni, a przez to ból. Jako pierwsza zaproponowała branie leków, żeby wzmocnić organizm i ograniczyć ból. Pomogła, ale nie chciała podjąć się rehabilitacji i zabiegów ze skierowania. Widziała, że jestem za słaba. W międzyczasie zbliżył się dzień, kiedy miały ruszyć zapisy na rehabilitację w przychodni. Kuzynka zawiozła mnie tam. Zapisy były od ósmej rano. Byłam o ósmej dwadzieścia, a przede mną było pięćdziesiąt osób, zaś zapisy już na lipiec. Ostatnia iskierka zgasła. Osunęłam się na schody, a ludzie przechodzili obok mnie nie przejmując się wcale, że dogorywam. Znieczulica jest w tym kraju faktem. Kuzynka widząc tą beznadzieję zabrała skierowanie i pojechała do jeszcze innej rehabilitantki, która kiedyś jej pomogła, zapytać, co ma robić, gdzie mnie zabrać. Ta wskazała jej pewne miejsce i osobę. Kuzynka wróciła po mnie i zabrała tam. Po chwili zaczynała akurat dyżur pani od planowania rehabilitacji. Ja już nie widziałam na oczy z bólu i nie mogłam mówić, żeby wytłumaczyć, co mi jest. Nie mogłam stać, wisiałam na klamce. Kuzynka podała skierowanie i poprosiła o pomoc. Pani spojrzała tylko na mnie, na to skierowanie nieszczęsne i od razu zaproponowała, że zacznie mnie osobiście rehabilitować od następnego dnia, żeby zdążyć mi pomóc jeszcze przed świętami. Oficjalnie nie miała wpisanej na listę metody McKenzie, więc musiałam za nią zapłacić, ale pierwszy raz ktoś nie powiedział nie, a ja czułam, że bez tej gimnastyki nie można mi pomóc. Miałam rację. Dysk mimo zrostu wrócił na swoje miejsce, ale wciąż sprawia ból i będzie tak dopóki się we właściwym miejscu nie zatrzyma, a  miejsce jego wysunięcia i zakleszczenia nie wygoi. Z tą chorobą nie można wygrać, można już tylko żyć z nią i walczyć o normalność. Ja próbuję i próbować będę. A żeby nie zapomnieć tego, co usłyszałam podczas rehabilitacji w przychodni, którą mam kontynuować teraz w domu, zrobiłam sobie tablicę A3 z najważniejszymi wzkazówkami używając papieru ze starej książki od chemii oraz freebies z bloga UHK Gallery inspiracje:
 
 

 
DEKALOG DYSKOPATYKA to mój pomysł 10 najkrócej ujętych zasad skupiających się wokół powrotu do sprawności potrzebnej na co dzień każdej osobie, która zetknęła się z problemem przemieszczonych dysków.
 
1. JESTEŚ W DOBRYCH RĘKACH - jeśli zlecono Ci gimnastykę metodą McKenzie i trafiłeś do kogoś, kto chce się jej podjąć wobec Ciebie, bo się do niej kwalifikujesz, to musisz spróbować tej osobie zaufać, musisz jej słuchać, musisz starać się wykonywać polecenia jak najdokładniej i zapamiętywać wszystkie wskazówki.
 
2. BOLI, BO JESTEŚ CHORY - musisz przyjąć do wiadomości, że dyskopatia jest trudną chorobą przewlekłą, że ma nawroty, nieprzyjemne, utrudniające normalne funkcjonowanie objawy i wymaga leczenia.
 
3. BOLI, BO ŹLE ROBISZ - zostałeś dyskopatykiem z jakiegoś powodu, coś robiłeś źle, może nawet całe życie. Musisz poznać historię swojej choroby i wyeleiminować błędy, zacząć robić wiele rzeczy inaczej, poprawnie względem kręgosłupa, musisz zmienić nawyki i dostosować otoczenie.
 
4. WYCIĄGAJ WNIOSKI - musisz analizować na bieżąco swoje odruchy i konsekwentnie wyłapywać to, co jest robione źle i wdrażać nowe zasady, uczyć się nowych nawyków, musisz się pilnować, powtarzać, żeby się wszystkiego nauczyć dobrze robić.
 
5. DASZ RADĘ - musisz uwierzyć, że doświadczasz ludzkiej słabości, ale masz dość siły, aby dać jej radę. Ból nie musi starować Tobą. Możesz nad nim zapanować.
 
6. POŚPIECH TO ZŁY DORADCA - popełnisz wiele drobnych błędów, zanim się wszystkiego nauczysz, będziesz chciał osiągnąć dużo i szybko, ale ból Cię skutecznie zatrzyma. Ważne, aby ból Cię nie zniechęcił. Będą dni lepsze i gorsze, ale cel się nie zmieni.
 
7. ODPOCZNIJ I POWTÓRZ - czas rehabilitacji, a potem aktywnej rekonwalescencji jest Ci potrzebny, aby wrócić do w miarę normalnego życia, choć może wymagającego przewartościowania. Każde dobrze wykonane ćwiczenie i chwila bez bólu to kroki naprzód. Potrzebujesz rówowagi w ciągu dnia i nocy. Niczego nie może być za dużo - leżenia, siedzenia, ani łażenia. Musisz znaleźć swój własny zdrowy rytm.
 
8. SPRÓBUJ JESZCZE RAZ - dla dyskopatyka trudne jest to, co dla zdrowej osoby jest łatwe. Dyskopatyk czasem trafia pod dobra opiekę bardzo późno i musi zaczynać wszystko od nowa, na przykład od nowa uczyć się chodzić. To bardzo bolesne i czasochłonne. Bez cierpliwości i powtarzania ani rusz.
 
9. DUŻO ZALEŻY OD CIEBIE - nie wszystko zależy od nas. Nie mamy wpływu na pogodę, wypadki losowe, to, jakich ludzi spotkamy i gdzie. Wiatr może zepchnąć nas na ruchliwą jezdnię, samochód może nas potracić, ludzie mogą przejść obojętnie, ale na materacu to my decydujemy, czy podejmiemy kolejną porcję wysiłku, która utrwali to, co osiągnęliśmy.
 
10. PRZEPROST – TWÓJ NAJLEPSZY PRZYJACIEL - nie ważne na jakim etapie walki z dyskopatią jesteś - prawidłowo wykonane przeprosty we właściwej ilości, powtarzane według zalecenia są najtańszym i najskuteczniejszym lekiem, który leczy twój osłabiony kręgosłup i pomaga mu w naturalny sposób odzyskać sprawność. Polub go, a odwzajemni się zdrowiem.
 
Tabliczka wisi przy materacu, aby rano przypominać o zasadach na cały kolejny dzień, a wieczorem rozliczać z tego, czy wszystko jest na właściwym miejscu. Została bardzo pozytywnie oceniona przez moją panią rehabilitantkę, która dostała na pamiątkę jej kopię. Bardzo się cieszę, że ją mam i że pomaga mi ona się pilnować. =)
 
Ja dostałam od pani rehabilitantki karteczkę ze wskazaniami:
 
 
Przytoczę tu ogólne zasady, które mogłyby zainspirować nie tylko osoby dotknięte dyskopatią, ale i zdrowe, aby przed dyskopatią się uchroniły. Oto one:
 
PROFILAKTYKA:

* siedzenie zawsze z pośladkami dosuniętymi do końca siedziska, plecy swobodnie oparte, pod lędźwie wałek

* unikanie / zakaz schylania się, zamiast zginania - kucanie

* nie dźwigać i nie wykonywać ciężkich prac

* unikać długotrwałych pozycji statycznych (w bezruchu)

* czytanie, pisanie z głową. wyprostowaną, cofniętą brodą - zamiast tego spuszczamy wzrok

* pilnowanie postawy wyprostowanej w każdej sytuacji życiowej np. : mycie zębów, jedzenie posiłków, prace domowe i inne

* kąpiel pod prysznicem, a nie w wannie
 
 
To niewielkie zmiany z bardzo namacalnymi efektami. Polecam i zdrówka życzę.  =)

czwartek, 27 grudnia 2012

Słodki blogowy roczek

Kochani, tak się składa, że mój blog skończył w święta roczek. Pierwszy wpis był impulsem, aby otworzyć serducho i warsztat na gości z blogosfery. Na początku bardzo szybko pojawiły się problemy techniczne - padł mi wysłużony, zalany laptop. Dopiero od wakacji mogłam się cieszyć w pełni blogowaniem. Przez ostatnie miesiące poznałam tak wiele zdolnych, przemiłych osób, które mnie ciągle inspirują i budują swoim poszukiwaniem, odkrywaniem z pasją rzeczy nowych, jak i zapomnianych. Cieszę się, że nasze drogi się tu skrzyżowały. Dziękuję za Waszą obecność i każde budujące słowo. =*
 
Nie częstuję wirtualnym torcikiem, ale górą czekolady:
 

Za przesłodką paczuszkę dziękuję Kasi, której życzę pełnego chwil radości i przyjemności Nowego Roku:


Dziś drugim powodem do radości, jest to że kryzys porehabilitacyjny mam już za sobą, a wizyta kontrolna przyniosła dobre wieści i pełne optymizmu spojrzenie w przyszłość. Cmok dla mojej pani rehabilitantki, bardzo zasłużony. =*

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Choinkowo

Choinka jest u nas w domu co roku. Kiedyś była prawdziwa z lasu, jak mieszkaliśmy z dziadkami, potem tylko sztuczna, kiedy się przeprowadziliśmy. Wtedy jednak wysialiśmy w ogrodzie nasiona z kilku leśnych szyszek dobrze wysuszonych i teraz po latach wycinamy drzewka ze swojego ogrodu. =)
 
Generalnie choineczka co roku wygląda tak samo, bo brat ma jeden schemat jej ubierania. ^^
 
Choineczka sztuczna była duża i stała na korytarzu:
 

Prawdziwe choineczki były zwykle niższe i stały w dużym pokoju:





 
Przyplątała się też tradycja mniejszej choineczki, początkowo stojącej w ganku:
 


A potem u mnie w pokoju: 




Rok temu pierwszy raz zagościły na choinkach pierniczki:

 
Brat wymyślił też i stworzył kiedyś domową szopkę:
 


W mizerniejszej oprawie szopka pojawiała się też u mnie w pokoju:


Niedoścignionym wzorem była szopka parafialna:


Bardzo polubiłam też robienie gwiazdek:

 
W tym roku na głowę biją wszystko zrealizowane pomysły mojego brata:
 
* karczochowe maxi bombki (średnica 15 cm) i karczochowa choinka (60 cm wysokości) na bazie tkaninowego wypchanego stożka:
 

* ciemne ciasto przekładane masą budyniową i bitą śmietaną, które wykonał w sumie bez konkretnego przepisu kierując się swoim gustem kulinarnym:

 
Generalnie to lubię to zaangażowanie mojego brata, bo jak tu sobie wyobrazić Święta bez choinki, słodyczy i niespodzianek. ^^ Zielonego i słodkiego Bożego Narodzenia kochani.  =)

Prezentowo

Źle mi z tym, że wszyscy w tym roku mieli czas w domu pomyśleć o prezentach i przygotować je, a ja nie. Wszystko pozostało planami. Zabrakło czasu, sił, obecności w domu i jeszcze doba za krótka i ciemno za szybko. Wrrr... Pocieszam się, że teraz po Nowym Roku zdrowie pozwoli mi nadrobić wszystko. Będę mieć zajęcie przez następne kilka miesięcy. ^^ Lista jest dłuuuuuuga. Choineczki pokojowej ubrać mi się jednak nie udało. =/ Postanowiłam nie czekać kolejny rok, ale zająć się tym o wiele wcześniej, jak tylko nadarzy się wolna chwila. Skoro latem mogłam robić wydmuszki wielkanocne, bo się nie wyrobiłam, to i ozdoby świąteczne dam radę. =)
 
Tymczasem pragnę podziękować kilku osobom, które stały się moimi Mikołajami i obdarowały mnie przemiłymi gwiazdkowymi niespodziankami pod choinkę. Najpierw ślę podziękowania dla Jagi za herbaciany zestaw, który pozwolił mi cieszyć się orzeźwiającym trunkiem nawet na wyjeździe podczas rehabilitacji:
 
 
Pamiętajcie: źródłem pozytywnej energii jest każde dobre słowo, które niesie nadzieję, każdy najdrobniejszy gest, który przywraca wiarę w lepsze jutro i każdy uśmiech na twarzy drugiej osoby, w którym jest kropla miłości, tak potrzebna, aby osłodzić wszelkie trudny codzienności. =)
 
Dziękuję również Paulince za niesamowity komplet kolczyków, w którym czuję się piękniejsza od choinki ubranej przez mojego brata:
 
 
Pozdrawiam również Kasię i dziękuję za lekcję decu z wyższej półki:
 
 
Całusy ślę również Karince, która uszczęśliwiła mnie prześlicznymi "niejadalnymi" pierniczkami:
 
 
Ściskam, pozdrawiam i dziękuję Joasi, dzięki której poznałam czar sutaszu oraz piękno amazonitu, howlitu i koala:
 
 
Uśmiecham się również bardzo szeroko do Joasi, twórczyni nieśmiertelnych, mistrzowskich śnieżynek sutaszowych:
 
 
Zawstydzona dziękuję za ten prześliczny drobiazg, który przybył do mnie wraz z zestawem do decu i słodkościami:
 
 
 
Dziękuję moje kochane za tak miłe zakończenie roku i cieplutką Gwiazdkę. Życzę i Wam tak miłych i ślicznych niespodzianek pod choinką. =*

niedziela, 16 grudnia 2012

Już czas...

Już czas, kochani, napełnić dom zapachem, aromatem i światłem świątecznym. =)
 
Wiem, bo widziałam, że wiele osób już upiekło pierniczki i ciasteczka świąteczne. U mnie też już są. Pierniczki trochę spóźnione, a przez to twarde, ale obecne:
 

Jeśli ktoś potrzebuje przepisów to proszę: pierniczki i "ciasteczka maszynowe" w wersji świątecznej, czyli lukrowane. =)
 
Ciekawa jestem, czy ktoś z Was pamięta o tych słoiczkach:


Pisałam o nich ponad dwa miesiące temu tutaj, aby zachęcić Was do zbierania pachnącej mieszanki, którą wystarczy przed świętami rozsypać w szklane patery, czy miseczki, aby móc cieszyć się teraz cudnymi zapachami:


 
Kiedy ostatni raz naszło mnie na mandarynki, obierałam je nacinając tylko lekko skórkę "na ósemkę". To pozwoliło po ususzeniu na grzejniku otrzymać takie pomarańczowe akcenty, wśród których trafiła się i skórka z cytryny:
 

Chciałabym przedstawić Wam na koniec niespodziankę:


Ta niezwykła szkatułka z "opróżnionego" i zasuszonego pomelo może kryć w sobie, co tylko zechcecie, na przykład cukierki:


Lub stać się cukierniczką:

 
Myślę, że taki drobiazg zdziwi i Waszych gości. ^^
 
U mnie wczoraj padało cały dzień, a dzisiaj śnieg roztopił się zupełnie. Zima chwilowo zniknęła, nawet karmnik opustoszał, tylko mój kiciuś je na potęgę, jakby zapasy tłuszczyku na srogą zimę robił w sobie. Ja odpoczywam po tygodniu bardzo męczącej rehabilitacji poza domem i nabieram sił na kolejne dni. Tęsknię za rękodziełem, szukam inspiracji i marzę o tworzeniu nowych rzeczy. Najbardziej czekam jednak na choinkę i święta. Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa otuchy na czas rehabilitacyjnych zmagań. Witam nowych obserwatorów, którzy powiększyli grono do okrągłej setki. Rozgośćcie się.  =)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...